Przyjechaliśmy w Bieszczady zachęceni programem Polsatu prowadzonym z wyciągu na Gromadzyniu. Dodam, że do tej pory jeździliśmy na wyciągi położone dużo bliżej śląskiej aglomeracji. Tam odstraszał nas tłok i trudny dojazd do miejscowości wypoczynkowych.
Myśleliśmy, że Bieszczady będą spokojniejsze i tańsze. To co zastaliśmy na miejscu, przekroczyło wszelkie granice- przyzwoitości. Tuż po przyjeździe i zakwaterowaniu w gospodarstwie agroturystycznym postanowiliśmy wybrać się na spacer po mieście. Tam też kupiliśmy waszą gazetę bo tytuł Połoniny świadczył iż możemy się z niej coś dowiedzieć o rzeczach wartych zobaczenia, miejscach do odwiedzenia, proponowanych rozrywkach, preferowanych restauracjach, barach, cenach karnetów na wyciągi, godzinach otwarcia basenu, muzeum. Nie muszę dodawać, że nic takiego w gazecie nie znaleźliśmy. Ale to nic, może po prostu właściciele i gestorzy obiektów sportowych, placówek kulturalnych i gastronomicznych są na tyle oszczędni, że nie dają złamanego grosza na reklamę natomiast gości przekonują niskimi cenami, znakomitą kuchnią i nieprzebraną ilością imprez rozrywkowych.
Niestety już pierwszy spacer po mieście mocno nas rozczarował. Piękny ryneczek, niestety smutny i pusty. Również uliczki wokół niego martwe jak na środek zimowego sezonu turystycznego. Ludzi jak na lekarstwo. Fontanna nieczynna, a poza nią niema ma w rynku niczego przy czym można by sobie zrobić pamiątkową fotkę, jakiegoś obiektu, makiety, pomniczka kojarzącego się jednoznacznie z Bieszczadami, ot choćby sylwetki żubra, czy brunatnego misia. Wiemy, że to może śmieszne życzenia, ale turysta pokazuje potem zdjęcia znajomym i dobrze jest gdy te zdjęcia choć trochę charakteryzowały by miejscowość. Zresztą wystarczy pojechać do jakiejkolwiek miejscowości turystycznej by takie obiekty zobaczyć.
Odwiedziliśmy też kawiarenki i restauracje w centrum by zdecydować się gdzie będziemy jeść. Jak się okazało wszędzie byle nie tylko w ponurych, mrocznych bunkrach typu Bieszczadzka, Myśliwska. W zasadzie coś ciepłego można jedynie powiedzieć o kawiarence Piwniczka. Tak, że gastronomia tego typu ludzi tutaj nie przyciągnie.
Zwiedziliśmy muzeum, dotarliśmy też na kryty basen. To dość fajny obiekt, szkoda tylko, że w tak odległym od centrum miasta miejscu. Przyjezdnym trudno tutaj dotrzeć. No i to cała ustrzycka oferta turystyczna. Co tu dużo gadać, skromniutka. Gdzie wam do Zieleńca, Szczyrku, Wisły, bo o Zakopanem, Krynicy, Białce Tatrzańskiej nie ma nawet co wspominać.
Wydawało się jednak, że za to na wyciągach będziemy mieli to czego oczekiwaliśmy, czyli spokój, możliwość swobodnych wielokrotnych zjazdów, przyzwoite posiłki. To myślenie zburzyła wyprawa na wyciąg Laworta.
Pisze wyprawa bo to nie jest dojazd. Droga w kierunku granicy dobra, nagle zakręt w lewo i koszmar. Tego nie widzieliśmy w żadnej innej stacji narciarskiej. Za drewnianym mostkiem zapytaliśmy my miejscowych, czy czasem nie zbłądziliśmy. Okazało się, że nie. Za to dowiedzieliśmy, że to, to jeszcze nic prawdziwa przeprawa czeka nas dopiero przy dojeździe do wyciągu. Jak się okazało miejscowi nie kłamali. Skręt w lewo do wyciągu i przerażenie.
Wąziutka droga na której minięcie się jest prawie niemożliwe, dziury takie, że przed każdą z nich trzeba się było zatrzymywać by nie zostawić w Bieszczadach podwozia. Szok. Nie wiemy czyja to droga powiatu, gminy, czy właściciela wyciągu. Ale w zimie wystarczyło by przynajmniej zasypać żwirem te dziury. Żwir przysypany śniegiem i zmrożony wyrównał by ten dojazd do wyciągu. Skorzystaliśmy z wyciągu na Laworcie tylko dwa razy. Przed nami był powrót na Śląsk i auto musiało być sprawne. Ludzi na wyciągu niewiele. Na górze jeśli komuś zachciało się iść za potrzebą pozostawały jedynie krzaki bo drewniana wygódka z serduszkiem odstraszała widokiem i zapachem. Wyciąg wcale nie tani, trasy przygotowane tak sobie, tuż pod wyciągiem krzaki sięgające stóp jadących. Jedzenie w restauracji smaczne ale też nie tanie. Słowem znaleźliśmy się w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku. To może być atut dla żądnych wrażeń, ale trzeba o tym informować. Resztę tygodnia spędziliśmy na Gromadzyniu. Tu dojazd lepszy, ale to taka ośla łączka a nie wyciąg z prawdziwego zdarzenia, a knajpa jedna z droższych jakie spotkaliśmy w swoich narciarskich wyprawach. Cieszyły jedynie puste stoki i brak kolejek do wyciągów w środku tygodnia bo w weekendy było nieco ciaśniej. Program Polsatu zareklamował miasto niestety my wśród swoich znajomych to dobre wrażenie sprostujemy. Nie polecimy ustrzyckich wyciągów i miasta bo do miana stacji narciarskiej jeszcze mu ogromnie dużo brakuje.
No i na koniec koszty. Noclegi, posiłki, basen, wyciągi to dziennie około 250 zł na osobę. Czyli 1750 zł za siedem dni. 1400 zł to tygodniowy pobyt w Słowackich Tatrach w przyzwoitym hotelu z restauracją darmowym wstępem na baseny. 1700 to koszt pobyty w Austrii i Włoszech. Powie ktoś, a koszt dojazdu. Odpowiem tak ze Śląska do Austrii droga prawie ta sama, a sam pobyt nieporównywalny z Bieszczadami.
Przepraszam redakcję za te ostre słowa skierowane także do was. Musicie się jednak obudzić, bo nie tylko świat wam ucieka, ale uciekają wam też Polskie stacje narciarskie. W powrotnej drodze do domu liczyliśmy drogowskazy kierujące na wyciągi narciarskie na Podkarpaciu. Do Gorlic minęliśmy takich drogowskazów blisko dziesięć. Bierzcie się więc do roboty już dziś.
Mocno rozczarowani sympatycy Bieszczad ze Śląska