[1/189] Spełnione marzenia Antoniego Kubickiego

Drukuj
Dodano: środa, 25 kwiecień 2018

Antoni Kubicki, to nazwisko wielu z nas niewiele mówi. Jednak gdy połączy się je z „Hotelem Arłamów" wszystko staje się jasne, Kubicki to właściciel Arłamowa. Na dodatek to człowiek, który „siermiężny" ośrodek rządowy przekształcił – jak powiedział kiedyś Krzysztof Daukszewicz – w polskie Las Vegas.

Powiększ

Powiększ

Antoni Kubicki to postać znana, choć nieco tajemnicza. Na jego temat krąży wiele plotek, niesprawdzonych opowieści. By te opowieści urealnić, wyrobić sobie właściwą opinię o tym człowieku warto sięgną po książkę – wywiad rzekę – jaki przeprowadził z Kubickim Jacek Stachiewicz. Jej tytuł „Spełnione marzenia w Bieszczadach".
Poniżej przedstawię fragmenty książki dotyczące bezpośrednio decyzji o kupnie i rozbudowie Arłamowa.

- No więc opuścił pan „Kamax", zostawiając za sobą dzieło życia, bogaty i na dodatek z doktoratem. Szukał pan nowych wyzwań?

- Po raz pierwszy w życiu chciałem chwili wytchnienia i ...

- ... i znalazł pan Arłamów?

- Znalazłem Arłamów, ale znałem go już wcześniej, choć przez sporo lat nie traktowałem jako kolejnego wyzwania... Z tym miejscem zawsze kojarzy mi się pewien epizod, z któregoś tam pobytu u sióstr we Francji. Pojechaliśmy otóż pewnego pięknego dnia do cudownego zamku Chambord, największego w dolinie Loary, który uznawany jest za arcydzieło zamkowej architektury francuskiego renesansu. Rzeczywiście jest cudowny, można się nim zachwycać bez opamiętania. Gdy stanęliśmy na szczycie jednej z wież, ukazała się nam wspaniała panorama sięgających horyzontu zielonych łąk i lasów, bez śladów obecności człowieka, wydawałoby się, że taka sama roztaczała się z tego miejsca i pięćset lat wcześniej. Byłem zachwycony tym widokiem... Gdy pierwszy raz przyjechałem do Arłamowa, a było to w roku bodajże 1993, stanąłem jak wryty na tarasie hotelowca, do którego przybywali na wypoczynek i polowanie notable epoki PRL-u. Miałem przed sobą niezmąconą obecnością człowieka panoramę lasów, która sięgała horyzontu, a na jego krańcu majaczyły grzbiety bieszczadzkich gór. Skojarzenie z tym, co widziałem z wieży zamku Chambord nasuwało się bezwiednie i wręcz natrętnie. I wtedy powiedziałem do siebie, że to musi być moje... To cudowne miejsce. Bo ja mimo wszystko jestem człowiekiem przyrody. W jej otoczeniu czuję się najlepiej – wypoczęty, wyluzowany, spokojny, opada ze mnie napięcie, stres.

- Gdy pierwszy raz zobaczył pan panoramę roztaczającą się z arłamowskiego wzgórza, zauroczenie miejscem sprawiło, że powiedział pan do siebie „to musi być moje".

- Tak... Ale pomyślałem sobie także, że ten człowiek, który to miejsce znalazł i zdecydował się wybudować na nim ośrodek dla rządowych i partyjnych dygnitarzy, a był nim owiany kontrowersyjną wtedy sławą pułkownik Kazimierz Doskoczyński, musiał mieć w sobie poczucie piękna i być na to piękno wrażliwy. Poznałem Doskoczyńskiego osobiście, był już poważnie chory. Podczas lat spędzonych w Arłamowie miałem wielokrotnie okazję rozmawiać z miejscowymi ludźmi o pułkowniku Doskoczyńskim i z tych rozmów wyłaniał się zupełnie inny obraz człowieka od tego, który kreowały goniące za sensacją media i autorzy równie sensacyjnych co nieprawdziwych książek o nim. Był wojskowym, miał pod sobą podwładnych, zarządzał rządowym ośrodkiem i zarządzał nim w sposób twardy, zdecydowany, był wobec ludzi wymagający i rygorystyczny. Inaczej wszystko by się rozlazło. Ja też w zarządzaniu przedsiębiorstwem jestem twardy, zdecydowany i wymagający.

- Co pan zrobił, gdy nasycił już swoje zmysły piękną panoramą roztaczającą się z tarasu byłego rządowego hotelowca?

- Zacząłem lustrować, czy to, co ma być moje, jest warte tego, by było moje. Arłamów miał już za sobą swoją wojskowo-rządową historię, która sprawiała, że otoczony był aurą tajemniczości, bo przecież krążyły legendy dotyczące tego, co miało się tam dziać, nie mówiąc już o tym, że było to miejsce internowania przywódcy Solidarności, Lecha Wałęsy... Ale fizyczna rzeczywistość ośrodka robiła przygnębiające wrażenie. Opustoszałe pomieszczenia, brak paliwa do ogrzewania, pozamarzane rury, zimno... Obiekt hotelowy był w stanie wskazującym na absolutny brak zainteresowania ze strony właściciela i osoby w imieniu tegoż właściciela nim zarządzającej. Niszczał. Co prawda nie był jeszcze w ruinie, ale na jak najlepszej drodze by w nią popaść. Obszedłem całą posiadłość i zaczęła mi świtać myśl, by zrobić tu coś ciekawego. Miejsce było przepiękne, a jego historia sprawiała, że było w nim coś magicznego...

- Kiedy pańska wizja tego ogromnego ośrodka zaczęła się konkretyzować?

- Któregoś słonecznego dnia, późnym latem, siedziałem na tarasie hotelowca, napawając się tym cudownym widokiem, który się z niego roztacza i pomyślałem sobie, że trzeba ten widok i to miejsce sprzedać jak największej liczbie ludzi. Historię dawną, a szczególnie współczesną miało intrygującą, pomyślałem też, niejako wbrew sobie, że im więcej będzie o Arłamowie wymyślonych z sufitu sensacji, tym lepiej będzie dla mnie. Powiedziałem sobie, że to musi być duży ośrodek, ale niewyrastający ponad wszystko, lecz finezyjnie wpisany w teren. Nowoczesny, z wszechstronnym wachlarzem rozrywek, atrakcji, jakiego w Europie jeszcze nie ma. To miał być kompleks dla ludzi szukających wypoczynku w komfortowych warunkach, wypoczynku aktywnego, dla ludzi poszukujących relaksu. Także luksusowy ośrodek konferencyjny i oferujący kompleksowe warunki treningowe ekipom sportowym. Zamiar był taki, by drudzy i trzeci byli dla pierwszych niewidzialni. Ośrodek miał być rozległy, bardzo przestrzenny. To był początek nowego tysiąclecia. Wiedziałem już, czego chcę, miałem sprecyzowany cel i postanowiłem podjąć wyzwanie, by go zrealizować. W nowy Arłamów zainwestowałem wszystkie pieniądze – moje, żony i dzieci, w sumie 280 milionów złotych plus kredyt...

- Jak długo trwała budowa?

- Trzy i pół roku. Krócej niż cała sfera przygotowawcza. Załatwianie formalności zajęło pięć lat, od roku 2005 do 2010. To była mitręga – opracowanie planu przestrzennego zagospodarowania terenu, badania dotyczące oddziaływania obiektu na środowisko przyrodnicze, dziesiątki, setki zezwoleń, nakazów i zakazów. Gdy wszystkie formalności zostały zapięte na ostatni guzik natychmiast rozpoczęliśmy budowę. To był czerwiec 2010 roku, a w Sylwestra 2013 roku nastąpiła inauguracja. Pamiętam, że goście przyjeżdżali, a robotnicy jeszcze gdzieniegdzie układali płytki. Oczywiście żaden z gości tego nie widział. Wszyscy chodzili z podniesioną głową, oglądali i cmokali z zachwytu... Ja cmokałem z zachwytu, widząc zachwyt gości.

To tylko niewielki fragment tej książki. Więcej w „Spełnionych marzeniach w Bieszczadach".

Zachęcamy do lektury.

Udostępnij na Facebooku