Szedł pod górę wolno, z pewnym wysiłkiem. Widać było, że ta droga, która z dnia na dzień stawała się coraz dłuższa wiele go kosztuje. Coraz niższy poziom wody w jeziorze spowodował, że przystań, w której miał swoje biuro coraz bardziej oddalała się od stałego, twardego lądu.
Kiedy podszedł bliżej zobaczyłem uśmiech na jego twarzy. "Widziałeś? – przeszedłem całą drogę bez jednego przystanku" – powiedział.
Usiedliśmy przy stoliku. Zamówił sobie miętowy „Tymbark" i zaczęliśmy rozmawiać o wszystkim i jakby o niczym. O zbliżającym się referendum, o dzieciach, o pogodzie no i o zdrowiu, temacie, w którym faceci w naszym wieku czują się najlepiej. Często tak sobie gadaliśmy bez niepotrzebnego zadęcia, refleksyjnie a zarazem bardzo luźno.
Dopił napój i wstał od stolika. – Będę już szedł. Mam trochę roboty. Muszę uporządkować jeszcze dzisiaj dokumenty. No to do jutra. Jak zawsze uścisnęliśmy sobie dłonie. Wolno wchodził po schodach z tą swoją nieodłączną teczką.
Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że widzimy się po raz ostatni. Dwie godziny później zadzwonił telefon. Głos kolegi był cichy i stłumiony. – Mam dla Ciebie bolesną wiadomość – Jurek nie żyje.
Miał tylko 69 lat. Jego nagła śmierć była dla wszystkich wielkim zaskoczeniem. Choć nie dawał tego po sobie poznać, oprócz najbliższej rodziny nikt nie wiedział, że od dłuższego czasu ciężko chorował. Zawsze uśmiechnięty, emanował spokojem. Lubiany i szanowany przez załogę, praktycznie nigdy nie podnosił głosu. Ktoś, kto go nie znał mógłby powiedzieć – fajny facet. Ci, którzy znali go dobrze, wiedzieli, że za tym spokojem kryje się determinacja, konsekwencja w dążeniu do celu i upór w dobrym tego słowa znaczeniu. Te cechy pozwalały mu zjednywać sobie ludzi mądrych z ugruntowaną wiedzą, otwartych na otaczającą ich rzeczywistość. Nie był aniołem . Był facetem z krwi i kości ze swoimi przywarami i wadami. Cichy i spokojny zarazem wesoły i spontaniczny. Dusza towarzystwa. Świetnie opowiadający dowcipy – nawet te najbardziej pikantne.
Znałem Jurka od ponad ćwierćwiecza i kiedy spotykaliśmy się co roku, odkrywałem go na nowo. Zawsze z jakimiś nowymi pomysłami na prowadzenie firmy. Firmy, która była jego oczkiem w głowie, pomimo tego, że stracił tam życie jego starszy syn Darek.
Jest coś takiego w życiu każdego człowieka co nie pozwala mu zatrzymać się w miejscu, co pcha go do coraz to nowych działań, tak jakbyśmy chcieli zrobić coś więcej ponad to co udało nam się osiągnąć.
Taki był Jerzy Czerwski, ambitny nie bojący się wyzwań, niejednokrotnie podejmujący ryzyko, choć nie brakowało wokół niego oponentów i ludzi, którzy mu źle życzyli. Ale jak zawsze mówił – takie jest życie.
Nie ma już „Białej Floty" Jerzego Czerwskiego. Co nie znaczy, że wraz z jego odejściem nagle jej statki przestały pływać. Pływają i pływać będą nadal, dzięki żonie i synowi, którzy towarzyszyli Jurkowi w życiu prywatnym i zawodowym.
A ja – cóż ja – kiedy tam przyjeżdżam mimochodem odwracam głowę ku przystani gdzie dobijają statki i widzę go siedzącego na tarasie, zamyślonego jakby nieobecnego. I choć zostało tam tylko puste miejsce, wiem że tam jest może metafizycznie,w brew logice, ale jest jako kwintesencja najnowszej historii żeglugi pasażerskiej na jeziorze Solińskim.
Andrzej Kotowicz