[2/159] Kopacz to nie Thatcher

Drukuj
Dodano: poniedziałek, 09 marzec 2015

Komentarz miesiąca
Andrzej Kotowicz

Czy się nam to podoba czy nie, wnikliwi obserwatorzy naszej sceny politycznej nie mają złudzeń – w Polsce nasila się kryzys wszystkich znaczących struktur państwa. Tę zadyszkę widać od dobrych kilku miesięcy. Kto jeszcze do niedawna wierzył, że uda się to wszystko utrzymać w garści, to teraz widzi, że w tym wypadku ta wiara nie przełożyła się na cud, na który liczyli niepoprawni optymiści.

Można sobie zadać pytanie, dlaczego w tej w sumie dobrze naoliwionej i funkcjonującej machinie Donalda Tuska jakim był jego rząd zaczęto na siłę forsować tezę, że po jego odejściu z funkcji premiera jego miejsce musi zająć kobieta. Znana – choć nie koniecznie lubiana, z politycznymi dokonaniami – niekoniecznie, znacząca osobowość wybijająca się ponad przeciętność – raczej nie. Czyli ktoś kogo znamy, być może lubimy ale do końca nie jesteśmy przekonani o jego walorach – powiedzmy – użytkowych.

Ta zagrywka Tuska była mistrzowskim pociągnięciem. Stwarzając pozory ciągłości władzy i nie naruszając podstawowych jej struktur, wystawił Kopacz na pewny strzał, którego ona sama czy to przez nieuzasadnioną pewność siebie, czy też konformizm tego nie dostrzegała.

Później to już było tylko gorzej.

Ścierające się w Platformie różne frakcje, co jakiś czas nie dawały Pani premier o sobie zapomnieć. Te tarcia zmuszały ją do podejmowania decyzji, niejednokrotnie fatalnych dla bieżącego funkcjonowania państwa. Można odnieść wrażenie, że Ewa Kopacz została pozostawiona sama sobie. Poza słowami typowo deklaratywnymi swojego zaplecza nie szły czyny. Kiedy to zrozumiała, była to już spóźniona konstatacja, efektem czego były kolejne niezrozumiałe i fatalne w skutkach decyzje personalne i polityczne. Zaczęła się otaczać ludźmi, którzy w jej mniemaniu pójdą za nią w przysłowiowy ogień. Czas pokazał, że były to płonne nadzieje. Decyzja o powołaniu w kilku ministerstwach swoich pełnomocniczek też nie była posunięciem rozważnym, powiedział bym, że wręcz samobójczym. Decyzja ta mogła sugerować, że nie ufa ona konstytucyjnym ministrom, przez co powołanie w tych ministerstwach swoich komisarzy ma dać gwarancję wglądu w ich pracę.

Na razie Kopacz przegrywa wszystko co się da. Przegrała z lekarzami i górnikami. Teraz na głowie ma nauczycieli, chłopów i „frankowiczów". O swoje za moment zacznie się upominać jedenaście tysięcy górników z Jastrzębskiej Spółki Węglowej. Zastanawiam się, kto będzie następny w tym biegu po państwową kasę, czyli naszą, wspólną, wszystkich podatników.

Gdyby ktoś zapytał mnie czy jest mi jej żal, to z takiego typowo ludzkiego punktu widzenia odpowiedział bym, że tak. Z drugiej strony słowo żal w polityce nie istnieje. Łut szczęścia, dobry moment i czas oraz koniunktura powodują, że potrafimy to wykorzystać lub nie. Wydaje się, że Ewa Kopacz stanęła na szczycie równi pochyłej. Znalazła się w sytuacji niegodnej pozazdroszczenia. Krok do przodu lub do tyłu nie będzie dobrym rozwiązaniem. Czy ma wybór? Pewnie ma. Zdecydowana i konsekwentna, musiałaby się przeciwstawić wielu grupom i środowiskom o typowo roszczeniowym charakterze. Czy ją na to stać? Zobaczymy, czas pokaże.

Udostępnij na Facebooku