[2/179] Dwa problemy
Moim zdaniem
Wiesław Stebnicki
Po raz kolejny wraca do Ustrzyk pomysł z gazem ziemnym. W tym roku po ogólnopolskim smogowyn alercie temat stał się arcymodny. Mieszkam w Ustrzykach od zawsze i tak naprawdę smogową chmurę nad miastem widywałem w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Wtedy bywało tak, że część miasta poniżej ulicy Pionierskiej, Nadgórnej była całkowicie niewidoczna w piękny mroźny zimowy poranek. Wraz z powstaniem zakładów drzewnych i budową centralnej kotłowni z roku na rok zaczęło bywać lepiej. Oczywiście nie oznacza to, iż dymu w ogóle nie ma, jest, ale w ilościach śladowych.
Kilkanaście lat temu władze Ustrzyk postanowiły zgazyfikować miasto, zresztą na wyścigi z Leskiem. Lesko dopięło swego. Dowodem spory budynek na obwodnicy z Leska do Załuża. To wcześniej biurowiec, a później ośrodek wypoczynkowy firmy gazowniczej. Dziś stoi pusty i trudno go sprzedać komukolwiek. W mieście też szaleństwa z gazyfikacją nie ma. Ustrzyki wycofały się z pomysłu. Powody były dwa. Konsultacje z mieszkańcami i wiedza, że niezbyt wiele osób ma zamiar podłączyć się do sieci. Powód drugi to pomysł lokalnych przedsiębiorców na budowę dużej rozlewni gazu butlowego. Rozlewnia miała być zlokalizowana obok bocznicy kolejowej przy zakładach drzewnych. Ten pomysł też padł. Jest bowiem powód trzeci, o którym nikt nie mówi, choć wszyscy wiedzą. Mianowicie cena gazu sieciowego. Po podpisaniu przez Waldemara Pawlaka w 2010 roku umowy o dostarczanie gazu z Rosji jego cena skoczyła tak znacznie, że atrakcyjność opalania domów gazem jest żadna.
Goszczę ostatnio swoją teściową. Pochodzi z Brzozowa. Gaz sieciowy w Brzozowie zakładano w latach sześćdziesiątych. Był w każdym bloku mieszkalnym, w każdym domku jednorodzinnym. Wydawało mi się wtedy, że nie ma większego komfortu niż gaz ziemny w domu. Junkers w łazience, piec centralnego ogrzewania w piwnicy bez składu węgla, wynoszenia popiołu, obiady z kuchni gazowej. Jednym słowem cud. To były jednak czasy PRL-u, gaz kosztował grosze. Transformacja ustrojowa wszystko zmieniła. Gaz stawał się coraz droższy. Dziś na ulicy w Brzozowie, na której mieszka moja teściowa, na kilkadziesiąt domów tylko w dwóch pali się gazem. Pozostali podostawiali drugie piece opalane węglem. Naród umie liczyć. Ogrzewanie mojego domu w Ustrzykach to nawet w tak mroźną zimę jak ta koszt około trzech tysięcy zł. Moja teściowa za ogrzewanie nieco mniejszego domu w Brzozowie zapłaci około sześciu tysięcy zł. Jest różnica. Owszem Brzozowianie, ale i też mieszkańcy okolicznych wsi mają piece gazowe, korzystają z nich jednak jedynie na czas gdy węgla braknie, a nie zdążyli go dowieźć, lub w święta gdy nie chce się babrać z popiołem.
Butle gazem dostępne w Ustrzykach co sto metrów są praktyczne i wbrew pozorom niedrogie, załatwiają sprawę gotowania, zaś ciepłą wodę w wannie elektryczna terma. Nawet gdybym dodał jeszcze ten koszt do rozliczenia to łącznie jest to około 3,5 tysiąca zł., a nie ponad sześć.
Założenie instalacji gazowej w domu to po pierwsze rozkopana ulica, po drugie rozkopany ogród, po trzecie rewolucja w samym domu, bo trzeba kuć, przebijać się przez ściany, zmieniać dotychczasową instalacje grzewczą w całym domu, po to by w końcowym efekcie płacić dwa razy drożej. Pawlak podpisał w imieniu rządu PO-PSL najgorszą umowę gazową w historii Polski. Będzie ona obowiązywać do 2022 roku. PiS z Panem Macierewiczem w rządzie i „miłością" całego tego rządu do Rosji nie podpisze jej wcale lub na zasadzie dywersyfikacji brać będziemy gaz z morza Norweskiego lub półwyspu Arabskiego, głowę daję, że będzie równie drogi. Niemcy, których tak chwalimy za rozsądek i praktyczne podejście do życia mają Norwegię pod nosem a ciągną gaz – omijając Polskę - z Rosji, bo wiedzą, że taniej nigdzie nie kupią.
Nie dyskredytuje pomysłu ciągnięcia gazu sieciowego do Ustrzyk, ale niech robi to firma, która gazem handluje. Miasto nie musi w tym partycypować. Jak ktoś chce sprzedawać towar musi zbudować sklep. Idąc do Biedronki płacę trzy złote za pomarańcze i nie dopłacam złotówki za to, że firma postawiła mi sklep w Ustrzykach.
Druga sprawa, o której chciałbym słów kilka napisać to sprawa dotycząca bankructwa „Arrivy", monopolisty komunikacyjnego na tym terenie. To co się stało nie jest niespodzianką. Jesteśmy pierwszym pokoleniem Polaków, które może kupić auto praktycznie za jedne pobory. Pokochaliśmy to do tego stopnia, że nawet 500 metrów z domu do pracy pokonujemy autem. Dwa, a nawet więcej razy czasu zajmuje nam znalezienie miejsca parkingowego niż dojazd do sklepu, urzędu, pracy, ale nie odpuścimy. Ba, jak się nam zepsuje jeden samochód, mamy drugi, trzeci. Obserwuje autobusy dowożące młodzież do zespołu szkół zawodowych na ul. Przemysłowej. Kiedyś jeździły wypełnione na full, dziś siedzi w nich góra kilka osób. Parking przy szkole, kiedyś prawie pusty - dziś pęka w szwach.
Świat wraca do komunikacji publicznej. Wystarczy popatrzeć na jakikolwiek amerykański film, gdzie widzimy nie kolorowy sznur różnych samochodów, a sznur żółtych taksówek, lub żółtych busów. Szczytem mody jest jazda pociągiem, metrem. Póki co nie u nas. Musi wymrzeć pokolenie wielbicieli jazdy swoim samochodem, bo jedno jest pewne - to co w tej chwili dzieje się w zachodnim świecie i tak w końcu przyjdzie do nas. Jeśli za parking w mieście będziemy musieli zapłacić więcej niż za codzienne zakupy, jeśli z powodu byle remontu drogi będziemy stać w korku godzinę, jeśli paliwo przekroczy cenę powiedzmy sześciu zł, ubezpieczenie samochodu przekroczy dwa tysiące zł, pomyślimy. I wtedy pora na ruch ze strony miasta, sąsiednich gmin. Nikt nie będzie jeździł za friko, szczególnie na liniach podmiejskich. Miasta będą musiały stworzyć swoją sieć komunikacyjną. Sprawną dostosowaną do lokalnych potrzeb. Biznes robią firmy wożące ludzi z Ustrzyk do Warszawy, Rzeszowa, Krakowa. Ktoś, kto wiezie trzy osoby dajmy na to z Bandrowa majątku się nie dorobi. A tak swoją drogą czemu „Arrivy" nie zainteresowały kursy do przejścia granicznego w Krościenku, Arłamowa? Pracują tam setki ludzi, i każdy z nich dojeżdża własnym samochodem. Komunikacja miejska i ta podmiejska będzie kosztować, ale czy nie kosztuje utrzymanie szkół, a przecież trzeba też do nich dowieźć dzieci. Myślę, że nie ma co szukać nowego przewoźnika na lokalne trasy i dopłacać tym firmom z budżetowej kasy po to by prezes brał kilkadziesiąt tysięcy zł. poborów. Trzeba myśleć o swojej sieci opartej o nieduże busy. Można dogadywać się z Leskiem, Sanokiem na zasadzie wymiany - my jeden kurs dziennie do Sanoka i z powrotem, wy podobnie. Sprawna komunikacja miejska odblokuje trochę miasto z masy aut, zmniejszy zanieczyszczenie spalinami, a co najważniejsze ułatwi nieco życie mieszkańcom, a przecież to najważniejszy cel działania każdego samorządu.
Wiesław Stebnicki
Komentarze